Smażenie powidła w kuchni dworskiej w Siennowie.
Kobieta robi rożenki śliwkowe....
„Smażenie powidła odbywało się co roku jesienią, na wolnym powietrzu na dziedzińcu kuchennym, w pogodny, wybrany dzień, w wielkim 100-litrowym, miedzianym kotle. (…)Poprzedniego dnia wykopywał (któryś ze świadomych pracowników) wąski a głęboki rowek, nakryty blachą i darnią, z dwoma otworami końcowymi. W jeden okrągły, dopasowany – wpuszczano kocioł i robiono mały komin na dym, w drugim – następnego dnia palono ognisko, którego płomień ogarniał kocioł od dołu. Zasiadał tam, w okrągłym wykopanym dołku – każdorazowy „palipieca”, dokładał i pilnował ognia. Przygotowana była olbrzymia (długości 1,2 metra) kopyść do mieszania oraz „siwaki” i kamienne garnki na powidła. Śliwki (około 200 kg) pochodziły częściowo lub całkowicie z „odsypu” należnego od dzierżawcy sadu, a jeśli urodzaj był mniejszy dodawano śliwki z tzw. grzęd (warzywnika), gdzie była duża, podwójna aleja węgierek, porzeczek, wiśni i innych. Jeżeli śliwki nasze zawiodły, kupowało się je w Zarzeczu na odpuście św. Michała, dokąd je z gór chłopi przywozili w beczkach, tzw. solówkach (50 kg) na sprzedaż. Rano przychodziła Hanusia Łojkowa i obejmowała komendę. Parę dziewcząt łuskało śliwki; rozpalano pod kotłem wysmarowanym woskiem pszczelim, ażeby się z początku nie przypalało i wrzucano partię śliwek. Gdy te, przy ciągłym mieszaniu, rozgotowały się, tworząc rzadką masę, dodawano po trochę, w miarę łuskania, aż wszystkie zużyto. Hanusia siedziała na stołku z boku kotła, mieszając prawie bez ustanku, coraz ją ktoś zastępował dla odpoczynku, na co niechętnie się zgadzała „bo zaraz się przypali”. Ogień musiał być równomierny, nie za ostry. Osobno wybrane śliwki, wyłuskane, panna domu obsypywała kminkiem i nadziewała na przygotowane długie cienkie patyczki, tzw. rożenki. Czasem dawano między dwie połówki migdały. „Rożenki” te ususzone w piecu piekarskim po chlebie, przechowywano w pudle w „apteczce” i podawano do wódki. Powidło smażyło się od wczesnego ranka do późnej nocy, dopóki, wzięte na kopyść i obrócone nie spadało z powrotem. Znaczyło to, że jest usmażone dostatecznie. Wkładano je do siwaków i kamiennych garnków, w których następnego dnia, zapiekano w piecu piekarskim, aż się utworzyła skorupa na wierzchu. Wystudzone, owijano po wierzchu papierem pergaminowym, obwiązywano sznurkiem i stawiano na półki w dużej spiżarni - „lamusie - w starej oficynie."
Helena z Wolskich Turno, Wspomnienia z rodzinnego gniazda, Puławy 1988, MP-OP-213.
Źródło: www.facebook.com/pages/Muzeum-w-Przeworsku-Zespół-Pałacowo-Parkowy